Четверг, 25.04.2024
Хойнікшчына
Меню сайта
Статистика

Онлайн всего: 1
Гостей: 1
Пользователей: 0

     Zwyciężonych czekało wygnanie, grób na obczyźnie, a w końcu
     ...krótki płacz kobiecy I długie nocne rodaków rozmowy...
    Historii owych czasów, o których mowa, nie mamy i nie będziemy mieć nigdy. Pojedyńczy uczestnicy, a nawet autorowie pamiętników często nie wiedzieli o swoich towarzyszach. Kto kierował całą maszyną, skąd szła inicjatywa? pozostało to tajemnicą dla współczesnych, a tym bardziej dla następców. Niech się więc nie dziwią czytelnicy, że tę epokę z życia oboźnego zbędziemy nie monografią dokładną, ale urywanymi podaniami, że fakta w niej wystąpią odosobnione; bo też ze źródeł, jakie mamy pod ręką, trudno ułożyć całość porządną. To tylko pewna, że odtąd na czele każdego stowarzyszenia, zawiązanego w imię swobód ojczystych, figuruje i jego nazwisko jako pełnomocnika Litwy. Oboźny był w sile wieku podówczas, liczył dopiero lat 35, a energii, miłości, wiary zapas miał niewyczerpany.
    W Grodnie, pod bokiem sejmujących stanów, odbyła się pierwsza jego z Kościuszką narada. Z generałem znał się od dawna i znał się dobrze. Stryj oboźnego miał jakąś kondemnatę na Siechnowiczach, należących do Kościuszki; Prozor pośredniczył w tej sprawie i skończył ją z wielką pociechą świeżo przybyłego z Ameryki bohatera stąd bliższe stosunki. Teraz nastąpiło porozumienie. Drugi rozbiór zyskiwał przymusową sankcją sejmu, choć de facto daleko wcześniej był już dokonany. Przyjaciele postanowili śledzić pilnie przebieg wypadków, ciągle się ze sobą komunikować i na ten cel pokryć kraj siecią stosunków politycznych. Rozstali się w końcu roku; Kościuszko wrócił do Niemiec, oboźny na Polesie. Ale niedługo snadź w domu gościł, bo jeszcze na początku 1794 r. spotykamy go we Lwowie, naradzającego się z Walerianem Dzieduszyckim.
    Wzmagał się niepokój w połowie gorętszej narodu, Kościuszko się ociągał i była chwila, że oboźnemu proponowano dowództwo; „ale światły ten i cnotliwy obywatel (słowa generała Kosińskiego), odebrawszy tak niespodziewane wezwanie, przejrzał, iż niecierpliwość obywateli groziła cały ten układ, tak szczęśliwie dotąd prowadzony, zniszczyć i nowych nieszczęść stać się przyczyną; nie tracąc więc czasu, pośpieszył natychmiast do Warszawy, gdzie przewagą cnoty i światła nakłoniwszy do umiarkowanych kroków, wziął na siebie obowiązek udać się do Drezna i ostateczne przywieźć postanowienia Kościuszki." Prozor słowa dotrzymał, a tradycja mówi, że zdecydował się nie opuścić generała, dopóki go nie przekona i nie popchnie na drogę czynu. Z pistoletami w ręku stanął przed przyszłym wodzem, zaklinał go na klęczkach, zapowiedział, że nie wyjdzie żywy z jego mieszkania. Kościuszko w końcu się zgodził. Oboźny powrócił do kraju; odwiedził Warszawę i Wilno, zdał sprawę z projektów naczelnika, a podejmowany wszędzie z entuzjazmem, podążył w Kowieńskie, gdzie sprzedał majątek i ofiarował 1 000 000 złotych na potrzeby przyszłej kampanii.
     Chojniki, już teraz kordonem odcięte, stały się ogniskiem nie tylko na Litwę, ale i na południowe województwa. Ostatnie znaczyły wiele: kwaterowały tu bowiem resztki dawnego wojska polskiego, pod sztandar rosyjski zaciągnięte; szło więc o ich skonwinkowanie.... Wojska tego liczono 18 000. Naczelnik rozkazał Prozorowi, by dotarł do niego, do pomocy zaś dodał oboźnemu kapitana Kosińskiego, późniejszego generała legionistę. Kapitan z Chojnik zrobił wycieczkę na Ukrainę, widział się z Kopciem w Owruckiem, z Działyńskim w Trojanowie, z Wielowiejskim pod Starym Konstantynowem, z Suchorzewskim i Łaźnińskim na stepie besarabskim pod Chocimiem. Łatwo przyszło do porozumienia czekano tylko hasła.
    Ale hasło wskutek niezrozumiałej opieszałości nie przychodziło. Kościuszko wkroczył do Krakowa 24 marca, a rozkaz jego, na imię Prozora wysłany, ugrzązł w Warszawie. Strata była niepowetowana; chcąc ją nagrodzić, odkomenderowano potem na Ukrainę Liberadzkiego, Denyskę, Drzewieckiego za późno! Ledwie kilka drobniejszych podniosło się oddziałów, razem do 5000 żołnierzy reszta do pułków rosyjskich wcieloną została.
    Oboźny jednak nie tracił ducha. Ochocki wspomina, że udawał się po kilkakroć do Chojnik po pieniądze na potrzeby wojska, że wywiózł z nich raz 24 000, drugi raz 8 000 dukatów i doręczył je Działyńskiemu. Związek Wołynia z Litwą utrzymywał stryj autora i brat jego rodzony...
    Jednak już przed Wielkanocą, więc na początku ruchu, rząd dowiedział się o przywódcach. „Wszystko mówi Ochocki z depesz przy kapitanie Olszewskim znalezionych odkrytym zostało." Działyński pojmany w Wołoczyskach, odstawiony do Smoleńska, przez komisję wojskową wysłany został na Syberią. Na Prozora władze urządziły formalną obławę. Na pierwszy dzień Wielkanocy, więc w kwietniu 1794 r., po powrocie z Brześcia Litewskiego, wyruszył oboźny wraz z Kosińskim z domu, celem udania sie na Wołyń. Dotarli do majątku strażnika Oskierki, także jednego z główniejszych agitatorów, i tutaj dowiedzieli się, że brzegi Prypeci obsadzone są przez wojska rosyjskie. Prozor z towarzyszem wrócił do siebie, bo tylko w niedostępnych trzęsawiskach czuł się bezpiecznym; zapraszał z sobą i strażnika, ale ten został w domu, i zaraz pochwycony, a dobra jego barbarowskie nadane Siewersowi, kozieńskie, położone na Wołyniu, wicegubernatorowi Grocholskiemu, Konotop zaś darowała cesarzowa strażnikowej, znękanej nędzą i rozpaczą. Sam strażnik umarł w Berezowie, na brzegach Morza Lodowatego daleko za Uralem.
     Prozor wrócił do domu, poniszczył wszystkie papiery i czekał niedługo, bo już we wtorek, trzeciego dnia świąt wielkanocnych, pokazała się kolumna wojska nieprzyjacielskiego pod komendą majora Jaworskiego. Ochocki pisze, że oboźny konno puścił się ku Prypeci, która pod miasteczkiem płynie; znalazł czółno, przepłynął i przebywszy rzekę, wywrócił je, a kapelusz rzucił w wodę. To go ocaliło; schwytano błąkającego się konia, a z wywróconego czółna i pływającego kapelusza wniesiono, że zbieg w przeprawie utonął. Przez dwa dni rybacy szukali ciała jego, podczas gdy Prozor już może o mil trzydzieści znajdował się od tego miejsca.
     Uczestnik tych przygód, kapitan Kosiński, zupełnie inaczej rzecz opowiada. Major Jaworski zakwaterował się w Chojnikach, a niebawem przybył mu na pomoc podpułkownik Taubert. Zbiegowie ukryli się więc w trzęsawiskach nad brzegiem Prypeci, utrzymując jednak ciągłe z dworem stosunki za pośrednictwem kmieci, bardzo do oboźnego przywiązanych. „W tej niedostępnej twierdzy lasów i bagien, mówi Kosiński, odebraliśmy uwiadomienie, że aż do najskrytszych manowców, wszystkie nad Prypecią przejścia od Rosjan zajęte i strzeżone były." Po niedługim tedy namyśle postanowili obaj puścić się wpław przez rzekę, w miejscu najniedostępniejszym. Na nieszczęście wiosenny wylew utrudnił przeprawę. Po nadludzkich wysileniach ledwie żywi zdołali się dostać na jeden z ostrowów. I w sam czas, bo kapitan Komaszów, patrolujący wzdłuż Prypeci, napotkał w zaroślach wierzchowe konie ze stajni oboźnego, pilnie przez kmieci strzeżone, i zaczął zaraz indagować. Przebiegły Poleszuk, kiedy chce, umie aż do śmieszności być naiwnym, a kiedy kocha, to ofiarą składa dowody miłości. I tym razem tak było. Wylękli włościanie utrzymywali, że wierzchowce ze stajni same zabiegły w sitowie, oni zaś nic nie wiedzą, nic nie rozumieją, co się wokoło nich dzieje. Dotkliwa chłosta spadła na grzbiety biedaków, ale wytrzymali ją mężnie i w milczeniu. Zbiegom, ukrytym na niedalekiej wyspie, serce się krajało, słyszeć bowiem mogli doskonale, co się działo z wiernymi kmiotkami.
    Sześć tygodni przebyli obaj towarzysze wśród puszczy i wody, o głodzie i chłodzie, czekając na stosowną do ucieczki chwilę, a gdy się ona nadarzyła Kosińskiemu, Prozor go serdecznie pożegnał.
    Jeden z nas tylko mówił może tą drogą dostać się za kordon albo do oddziału naczelnego wodza: więc, kapitanie, jedź zdrów, ja zostanę; moje stanowisko tutaj, wreszcie na miejscu dam sobie łatwiej radę, a może też jeszcze i potrzebny na co będę.
    I został. Rząd wiedział o tym i wszystkich używał środków, żeby go ująć. Cesarzowa wystosowała ukaz do Tutolmina generał-gubernatora północnych niegdyś województw, w którym było między innymi powiedziano: „Użyjcie wszelkich od was zależnych środków, ażeby Prozor, do rzędu najzłośliwszych buntowników należący, nie mógł ujść waszej pogoni." Ze smutkiem wyznać przychodzi, że jakaś nieznana kobieta, może powodowana zyskiem, doniosła prezesowi smoleńskiego sądu wojennego, generałowi Osipowowi, że Prozor ukrywa się w okolicy Kowna. List dostał się do Repnina, a ten rozpoczął poszukiwania na własną rękę. Znaleziono wprawdzie Prozora, ale był to rodzony brat oboźnego; sam zaś oboźny już wówczas był poza niebezpieczeństwem.
     Nim atoli do tego przyszło, wiele musiał zaznać cierpień i niepokoju. Jak w zaklętym kole kręcił się w kącie, kędy Prypeć wpada do Dniepru. I wody opadły, i trzęsawiska zaklęsły do połowy, puszcza okryła się zielenią, a Prozor wydostać się nie mógł z tej miejscowości, tak szczelnie dokoła ją obsadzono. Jak dziki zwierz tułał się w leśnych ostępach, o kilka staj od domu własnego, całe miesiące nie widywał się z rodziną, całe tygodnie nie zakosztował ciepłej strawy, a często i głodem przymierał; odzież na nim oblatywała, rozpadała się, ciało przyzwyczaił do tego, że nie czuło wilgoci ani dotkliwych ukąszeń owadów, że nie sztywniało, choć po kilkadziesiąt godzin zostawało w jednej pozycji. Taka to była wielka miłość swobody i hart duszy. Wiedział zresztą oboźny, co go czekało. Żaden z barszczan zagnanych na północ nie wrócił pod rodzinną strzechę, żaden nie dał o sobie wieści, choć już ćwierć wieku minęło od czasu, jak ostatnie zastępy rycerzy Marii w śnieżne wysłano pustynie.
     Sami jednak przyznajcie, że sytuacja była niezwykła! Oboźny, jeden z wyższych dygnitarzy państwa, syn senatorski, syn wolnej Rzeczypospolitej jak opryszek albo banita ukrywać się musiał w sitowiach błotnistych. Nieraz, nękany pogonią, dopadał „pławiczki", pędził nią, nie bacząc na wir wodny, a cicho, ostrożnie, aby plusk wiosła go nie zdradził: bo tam, gdzie prześladowcy dosięgnąć go nie mogli, tam kula ich dolatywała z łatwością; a zginąć w podobny sposób wcale nie pragnął. Więc śpieszył na wątłej łodzi, kędy brzegi rzeki otulały nieprzebyte gąszcze, i wśród nich czuł się bezpieczniejszym.
I tak w samotności upływały całe tygodnie. Gęste bluszcze i powoje, poleskie owe liany, spuszczały się z drzew ku wodzie, jakby się rozpatrując w zwierciadlanej szybie wód, ptactwo wesoło świegotało nad głową, czasem stado sarn spuszczało się. po stromym urwisku, aby ugasić pragnienie, ryby pluskały się wokoło, rozkoszując się promieniami słońca, tysiące owadów unosiło się w powietrzu wszystko tak się przyzwyczaiło do nieruchomej „pławiczki" i do człowieka skulonego w niej, jak gdyby był rośliną, przykutą do dna błotnistego i siłą wegetacyjną wypchniętą z wód toni. Prawdziwa idylla. Do marzeń skłonny człowiek rozkoszowałby [się] tu wśród innej sytuacji, ale marzyć o głodzie, pod grozą kuli, w niepewności jutra, niełatwo trwoga spędza sen z powiek, a przeświadczenie, że się mogło być użytecznym, a tu fatalizm spycha na drogę bezczynności do szaleństwa doprowadza!
     Brak towarzystwa ludzkiego, zerwanie wszelkich stosunków ze światem, wieczny niepokój, tęsknota, gorączkowa walka o wolność osobistą, myśl o tym, co się tymczasem dzieje w kraju zważmy to wszystko, a zrozumiemy okrutne położenie oboźnego. Przyszło do tego, że jeden tylko Poleszuk, leśniczy, od czasu do czasu odwiedzał pana Karola, a i tego prostego człowieka przestraszał stan gorączkowy, w jakim się znajdował ukochany pan jego. Po długim namyśle zaproponował, aby się przeniósł do leśniczówki. Była to chata zwana „latarnią"; rzucona na skraju puszczy, otoczona niewielką polanką, na której rozścielał się ogród warzywny. Tułacz odpoczął dni kilka pod strzechą; przebrany po chłopsku, zarośnięty, ze strzelbiną powiązaną sznurkami, w łapciach wcale nie po senatorsku wyglądał. Niedługo jednak zostawiono go w pokoju. Władze widząc, że osaczenie placówkami okolicy nie na wiele się zdało, rozkazały przetrząsnąć ją z całą ścisłością. Obowiązek ten przypadł na komisarzy policyjnych, ludzi miejscowych, którzy obeznani dobrze z krajem, zachęceni obietnicą nagrody, szkodzić łatwo mogli.
    Pewnego dnia, w lipcu, na doświtku, taki komisarz zjechał do leśniczówki, ale na szczęście z głośnym dzwonkiem. Leśniczy przebudził się w sam czas, spostrzegł, że wózek stanął pod bramą, a jacyś ludzie wokoło obejścia straż zaciągnęli. Poznał urzędnika po głosie, kazał żonie puścić go do izby, a sam się udał do komórki, w której oboźny usypiał zwykle całkiem ubrany.
    Wstawaj, leniuchu! zawołał groźnie.
    Prozor się zerwał, pochwycił strzelbinę, zarzucił kobiałkę przez plecy i milcząc wysunął się innymi drzwiami.
    Kogóż to wypędzasz tak rano? spytał komisarz leśniczego.
    Najmyta odezwał się ten spokojnie barci mi w lesie pilnuje.
    Urzędnik wyjrzał ciekawie przez okno.
    W siermiędze kmiecej kroczył człowiek pochylony, zdawało się, że dziad wiekowy, zbliżył się nawet do płotu i zaczął rozmawiać ze strażnikiem, co już do reszty rozwiało podejrzenia komisarza, który wiedział, że Prozor jest olbrzymiego wzrostu, rześki a młody. Prozor tymczasem nie tracił wcale fantazji, stanąwszy wobec żandarma pozdrowił go z naiwnym spokojem i zaczął gawędę od zapytania, co tu robi? Żołnierz jął się skarżyć, że tłuką się po puszczy od dni kilkunastu, szukając buntownika, który już dawno uciec musiał, a tu głód dokucza, niewczas, zimno. Prozor wyjął z kobiałki kawał chleba, buteleczkę wódki, poczęstował żandarma, a opatrzony jego błogosławieństwem, zapadł w głąb puszczy przez nikogo nie nagabywany.
      Minęło lat kilkanaście od opisanego wypadku. Komisarz został naczelnikiem powiatu, a że z szlachty miejscowej pochodził, zaglądał więc do Chojnik z atencją. Żona oboźnego wyznaczyła mu stałą pensję z warunkiem, aby nie odzierał biednego ludu i jej zaściankowych sąsiadów, a gdy się wahał, miała mu powiedzieć:
      Przyjm asan ten upominek, z dwojga złego lepsze jest to, niż polowanie na swoich współbraci z myślą o nagrodzie.
      Eks-komisarz zrozumiał, o co chodziło pani Prozorowej, i poddał się z pokorą rozkazowi wspaniałomyślnej damy. Prozor sam zaś tak był delikatny, że mu nigdy później nie wspomniał o przygodzie w leśniczówce.
      I znowu kilka długich upłynęło tygodni. Nowy rząd ściągnął wojska, bo mu były potrzebne w Koronie; zamiast placówek żołnierskich wystąpiła straż policyjna, czuwająca na przewozach. Oboźny odetchnął swobodniej, przeczuł już rychły czas wyzwolenia. I rzeczywiście, ubogi ziemianin w okolicy Chojnik zamieszkały, p. Jacek Przybora, podjął się go przeprowadzić poza granice zaklętego koła, którym był opasany. Uradzili wspólnie, że Prozor odgrywać będzie rolę furmana. Otóż pewnego ranka szlachcic udał się do lasu jednokonnym wózkiem sam, a wrócił stamtąd z woźnicą usadowionym niezgrabnie na małym koziołku. Tak się dostali na brzeg Prypeci. Przewoźnicy podali prom, wtoczył się nań skromny ekwipaż Przybory, ale policjant rzucił spojrzenie na pana i jego sługę. Furman wydał mu się jakoś podejrzanym; ogromny drągal, a tu lud zwykle mały i nikły siedzi na koźle, jakby się po raz pierwszy w życiu nań dostał, koniem kierować nie umie, nawet nie patrzy przed siebie, ale po bokach strzela oczami, i ręce niedostatecznie zasmolone. Zbliża się tedy policjant, aby rozpocząć indagacją. Przybora domyślał się wszystkiego i przeczuł niebezpieczeństwo, z najzimniejszą wszakże krwią krzyknął na woźnicę, aby uprząż poprawił. Oboźny zeskoczył z koziołka i zaczął się uwijać koło konia to wiąże, to rozwiązuje sznurki, podpina uździenicę, a policjant go z oka nie spuszcza. Tymczasem szlachcic niby zniecierpliwiony wpada w ogień, łaje siarczyście, a w końcu rzuca się na niezgrabnego fornala, widząc, że sobie poradzić nie umie, i podnosi na niego rękę... Prozor chciał zaprotestować, ale w porę się upamiętał, wszedł znowu w rolę woźnicy biednego panka i ledwie mógł się powstrzymać od śmiechu na widok komicznie zaperzonego i skaczącego do jego pleców p. Przybory. Naturalnie, że scena ta, dobrze odegrana, przekonała strażnika, rzucił z pogardą okiem na niezdarnego sługusa i na brzeg powrócił. Ani Prozor nie pozwoliłby Przyborze tak się z sobą obchodzić, ani Przybora nie odważyłby się tak znęcać nad Prozorem. Tymczasem prom pomknął na środek rzeki, na której przeciwnym brzegu czekał już zaufany przewodnik. Zbieg serdecznie dziękował sąsiadowi za wyświadczoną usługę i za tak oryginalną przytomność w chwili wielce krytycznej.
       Podążył za kordon, a przekraczał go po maciejowickim pogromie.
                                                                                                            IV
      Prozor rozpoczął odtąd życie tułacze. Już w końcu grudnia 1794 r. znajdował się w Wenecji, gdzie się ukonstytuowało kółko polskie pod opieką Lallemanda, ministra francuskiego, który zapewnił wygnańcom poparcie Republiki. Chodziło teraz o zawiązanie stosunków z krajem. Tutaj też pierwszą wiadomość otrzymał oboźny z Polesia. Biedna żona donosiła mężowi o troskach i kłopotach, jakie spadły na nią. Cały jej majątek rząd zasekwestrował, „musiała opuścić dom, powierzyć drobne dzieci opiece dworzan i sług, których tak ścisłą otoczono strażą, że nie mogli nawet pieluszek dostać na odmianę dla najmłodszego niemowlęcia. Sama pani udała się do Petersburga, gdzie ją, jako urodzoną księżniczkę Szujską, cesarzowa Katarzyna i następca tronu Paweł tytułowali kuzynką. W październiku 1795 r. wrócono jej majątek, znacznie jednak uszkodzony". Gospodarstwo nieproszone trwało przeszło 14 miesięcy. Smutek zapanował w Chojnikach, rzesza stronników rozbiegła się po wszystkim świecie, drobiazg tylko szlachecki ocalał, a zacni ci, choć ubodzy ludzie, pomni na obowiązki, jakie względem Prozora zaciągnęli, pomagali jego opuszczonej żonie w interesach. Gospodarstwo, acz kulejąc, szło dalej, bo i kmiecie kochali panią prawdziwie.
      Prozor tymczasem nie próżnował. Krzątał się wraz z innymi, pragnąc obudzić sympatią dla upadłej sprawy. Kiedy przekonał się, że mają go w Wenecji na oku, natychmiast wyniósł się do Paryża. Już w marcu 1795 znajdował się nad Sekwaną, bo w tym czasie wraz z czterema delegatami podał znany akt Dyrektoriatowi, a w sierpniu spotykamy jego nazwisko w rzędzie innych obywateli, którzy kontrasygnowali instrukcją wydaną Ogińskiemu, udającemu się w poselstwie do Carogrodu. W roku 1796 należał do komisji, pracującej nad projektem uformowania legionów.
    Władze pilnie śledziły za każdym niemal krokiem wygnańców. Pamiętały one i o Prozorze; w spisach i doniesieniach Repnina, natenczas generał-gubernatora Litwy, figuruje często i oboźny jako „niebezpieczny agitator".
      Tu kres zabiegów Prozora na drodze dyplomatycznej. Powoli wycofał się. Demokratą w duchu francuskim nie mógł zostać, przekonania te nie zgadzały się z jego aspiracjami. A jednak i w ciągu tych lat kilku mógł zachować całą godność, górował nad innymi powagami surową karnością. Koledzy na jednym z nim pracujący polu oddali mu sprawiedliwość; nawet Ogiński, tak stronniczy, tak łatwo obrzucający błotem każdego, w notatce podanej pewnemu dyplomacie francuskiemu o rodakach, ożywionych gorącym zapałem dla kraju, „którzy służyli w tym czasie bądź to w wojsku, bądź w cywilności, z niewzruszoną stałością i gorliwością bez granic", pośród dziesięciu ziemian umieścił i nazwisko Prozora. Więc tylko dziesięciu obywateli znalazł ten pesymista na całym obszarze dawnej Rzeczypospolitej!
      W historią zabiegów politycznych wplotła się i karta romansowa. Podanie o miłosnych przygodach Prozora w tym czasie przechowało się w rodzinie. Nie możemy go pominąć, bo malujemy człowieka krewkiego, choć bohatera. Tym śmielej podnosimy zasłonę tej słabostki, że i małżonka przebaczyła dozgonnemu towarzyszowi chwilowe uchybienie obowiązkom, w żart obracała stosunek ten, idealnej zresztą natury, i jako taki często wywoływała na widownię dyskusji. Oboźny się tłumaczył, ale i do winy przyznawał i kończyło się na ucałowaniu rączek czcigodnej jejmości, na przyrzeczeniu poprawy i formalnym pojednaniu. Złośliwi utrzymywali, że pani sama podnosiła kwestią dlatego, iż bardzo lubowała się w akcie submisji i pokory ukochanego Karola.
      A więc słówko o tych stosunkach sercowych na obczyźnie. Niepowszednie były one, niezwykłe; przedmiotem westchnień, uwieńczonych nawet pewną wzajemnością, była generałowa Józefina de Beauharnais. Biografjej, Beausset, z pewną restrykcją napomyka, że późniejszej cesarzowej „wyrzucano lekkość charakteru, łatwą wrażliwość, które zresztą w zeszłym wieku dawały się postrzegać nawet u  kobiet najszacowniejszych". Generałowa dla oboźnego posiadała urok niezwykły, już same owe tragiczne wypadki, które ją dotknęły, otoczyły ją w jego oczach aureolą. Młoda, trzydziestodwuletnia wdowa, ledwie przed rokiem utraciła męża na rusztowaniu, sama zaś przed kilku miesiącami opuściła więzienie. Wdzięk, omglony zadumą i smutkiem, czarował wygnańca; dla nie zepsutego Litwina smętność ta miała wartość brylantu najczystszej wody. Spotkali się w salonie Barrasa. Młody cudzoziemiec zwracał na siebie oczy wszystkich. Wygnaniec z dalekiej krainy, wysoki dygnitarz, bogaty, upoważniony od narodu swojego do traktowania z Francją republikańską zwracał na siebie uwagę. Francja ówczesna, wyglądająca trochę po parweniuszowsku, Francja w ubogiej odzieży i podartych trzewikach, ceniła wysoko sprzymierzeńców, choćby takich, jak tułacz zagnany falą nieszczęść krajowych na jej krwią zbroczone pola.
      W salonach Barrasa traktowano „obywatela" Prozora z pewnym odznaczeniem. Piękny był, wyglądał jakoś inaczej jak wszyscy inni, wykwintny niby margrabia francuski, a przejęty republikańskimi przekonaniami. Jenerałowa, wrażliwa i uczuciowa, zainteresowała się cudzoziemcem, a zbliżenie łatwo nastąpiło. Odtąd oboźny prawie codziennym był u wdowy gościem, mile bardzo przyjmowany, nadskakiwał jej z rycerską galanterią nie zepsutego mieszkańca puszcz poleskich. Niebawem jednak wyrugował go z serca pięknej pani szczęśliwy współzawodnik a był nim generał Bonaparte. Romans więc z wygnańcem naszym trwał krótko, bo już w jesieni 1795 r. rozpoczął Napoleon starania o rękę wdowy, a 9 marca następnego roku wziął z nią ślub cywilny. Niemniej przeto sąsiedzi nazywali oboźnego rywalem wielkiego cesarza. Nie był to romans w całej pełni, ale zawsze stosunek czuły i sentymentalny temu nie przeczył i oboźny. Już bowiem w podeszłym wieku, kiedy spotkał się z dygnitarzem rosyjskim bardzo wysoko położonym, zapytał go tenże:
      Czy nie Karol, oboźny litewski?
      Ten sam.
    W takim razie zawołał pytający bardzo mi przyjemnie poznać rywala cesarza Napoleona.
     – Dawne to dzieje mości generale odezwał się starzec, machnął ręką i urwał.
     Przymusowa wędrówka Prozora trwała jeszcze długo; dopiero bowiem w r. 1804 powitał gniazdo rodzinne, roztęsknioną małżonkę i drobne dziatki.
     Z organizatora i dyplomaty stał się teraz gorliwym ziemianinem, krzątał się pilnie około roli, chciał choć w części wynagrodzić straty materialne. Około przybysza zaczęli się grupować dawniejsi stronnicy wesołość wróciła pod gościnną strzechę Chojnickiego dworu. Rozwinęło się w nim zamiłowanie do sztuk pięknych, do ogłady, smaku i poloru towarzyskiego, stąd też długo za wzór służył pod każdym względem: sąsiedzi bowiem bliżsi, zapatrując się na oboźnego, starali się go we wszystkim naśladować.
      Następnych lat kilka aż do wkroczenia Napoleona na Litwę zbiegło oboźnemu i jego rodzinie jeżeli nie wesoło, to spokojnie; kraj zapadły i głuchy nadawał się do odpoczynku. Cała Europa w ogniu, a tu nawet dalekie echo strzałów nie dolatywało nigdy, rzadki tylko wędrowiec przynosił wieści głuche, oderwane, niepewne. Życie płynęło po dawnemu. Polesie zapatrywało się na Litwę, Litwa na Ks. Warszawskie, w którym de facto rządzili Francuzi. Młodzież zaciągała się do wojska, starsi po wsiach doglądali roli.
     Oboźny stworzył około siebie nowy światek. Pełno u niego było rezydentów i rezydentek, a najwybitniejsze miejsce zajmowała jenerałowa Amilkarowa Kosińska, żona towarzysza Prozora z kościuszkowskiej rewolucji. Mąż walczył, a ona tu szukała wytchnienia; po zgonie zaś generała (1826) nie opuszczała już Chojnik. Uboga ciotka samej pani, ks. Szujska, znalazła także gościnne przyjęcie, siostrzenica darowała jej folwark dobrze zagospodarowany i tam też całe towarzystwo zjeżdżało na zabawy.
     Prozor często robił najazdy na swoich dzierżawców i gracjalistów. W takich wycieczkach najpierw zjawiała się muzyka w ganku ubogiego posesora, a kiedy wylękły szlachetka starał się ją wyprawić, wpadały zaraz na dziedziniec pojazdy z dworem oboźnego. Zakłopotany gospodarz nie wiedział, jak przyjąć tę rzeszę, przepraszał, tłumaczył się, kłaniał zastraszony.
     Jakoś to będzie, jakoś to będzie, nie troskaj się, mój mociu! wołał stary kniaziów potomek...
     Jeszcze się nie rozgościli, kiedy naraz ktoś z dworzan przybyłych daje znać, że w ogrodzie czy pod lamusem znaleziono jakieś znaczne zapasy żywności wędliny, pieczywa, baryłkę z miodem, a nawet i kilka butelek wina... Dzierżawca zdziwiony przysięga, że to nie jego, że podrzucone.
    Nie wypieraj się, mociu! woła ze śmiechem oboźny.
     I zabawa się rozpoczynała i trwała nieraz do dnia białego. Ochota była serdeczna, więc nikt nie zważał, że ciasno, że pułap w dworku niski, że oświetlenie skromne.
     W domu u siebie Prozor zachowywał etykietę. Co dnia zasiadał do obiadu ze wstęgą we fraku, ale reszta dworzan w szaraczkowych prezentowała się ubiorach. Życie regularne, trzeźwe, urozmaicone niewinnymi rozrywkami, biegło chyżo. O świcie już wszystko we dworze było na nogach; sam gospodarz lubił rygor wojskowy, choć nigdy żołnierzem nie był. Sypiał na prostym żelaznym łóżku, w szlafroku się nie kochał, futra nie nosił nigdy; co dnia objeżdżał pola konno, otoczony kilku weteranami, po powrocie następowała lektura, a wieczorem gawęda przy kominie. Cóż tu ciekawych historii nasłuchać się było można, goście owi bowiem, to współuczestnicy gwarnych obrad sejmowych, towarzysze długiego tułactwa lub pokiereszowani legioniści. Ten wrócił z włoskiej ziemi, tamten rozprawiał o popisach w Egipcie, o pobycie w Carogrodzie, ktoś się znowu potem przywlókł aż z St. Domingo, by umrzeć na Polesiu, a byli i nieliczni zza Uralu goście, łaską Pawła powróceni ziemi rodzinnej. W cichych rozmowach wszystkie dzieje lat ostatnich słyszałeś, ze wszystkich dzielnic dawnej Polski spływali tu reprezentanci dwór oboźnego służył im za schronienie, a życzliwość gospodarza była tak wielka, że chwilowy gość na stałe osiadał mieszkanie. Miał kościół, ciepły kąt, opiekę w chorobie, a w końcu kawał ziemi na miejscowym cmentarzysku. Czyż mógł więcej wymagać zastęp ludzi złamanych przedwcześnie, z ledwie zagojonymi bliznami, zastęp weteranów zasłużonych krajowi, pozbawionemu bytu politycznego? Stali oni na pobojowiskach, póki krwi i sił starczyło; ale krwi sporo upłynęło z ran, siły sterały się w przemarszach i niewczasach. Znalazło się ciepłe serce, przygarnęło i ogrzało ich miłością więc dobijali życia spokojnie, istni rycerze starego zakonu, nie pozujący na męczenników, przyjmujący zhiszpańską dumą datek przyjaźni.
     Oboźny w sile wieku był jeszcze dobiegał lat 50, ale jak młodzian wyglądał pośród tego grona. Wesoły i ożywiony, umiał też rozbudzić i swoich towarzyszy, rozruszać, rozśmieszyć często nawet. Jeden tylko dzień do roku ponuro upływał w Chojnikach, mianowicie 4 listopada. Dziwnym zbiegiem okoliczności były to imieniny gospodarza, ale razem i rocznica bitwy pod Maciejowicami. Oboźny, zamknięty, spędzał go w surowym poście i modlitwie, nikogo, nawet rodziny nie przypuszczał do siebie i tak było do grobowej deski.
     W epoce tej bawił się pan oboźny wolnomularstwem; uległ modzie podówczas panującej, zaciągnął się do związku w r. 1808, a we dwa lata później już stał na czele loży litewskiej. Ale była to słabostka modna, kaprys fantazji szlacheckiej i nic nadto.
      W roku 1812 znowu się obudziły nadzieje, a oboźny pierwszy porwał się do służby publicznej. Posłuchajmy, jak sam o tym opowiada w jednej z notatek luźnych, przeznaczonych widocznie dla ułożenia z nich pamiętnika, na który się jednak nie zdobył. „Kiedy Najjaśniejszy Cesarz Francuzów, Napoleon W., przeszedł Niemen z ogromnym wojskiem, pod Szańcem, folwarkiem naszym o ćwierć mili od Kowna, Rosjanie i sam Imperator Aleksander, mieszkający w Wilnie od dwóch miesięcy, widząc niepodobieństwo pasowania się z ogromną siłą i oparcia się niezwyciężonemu wodzowi, nie śmiał nigdzie prezentować batalii, lecz w ułożonym przez wojenną radę planie rejterował się we wszystkich punktach... Kraj cały, a w nim drogi zajęte były wszędzie wojskami, które jedne uciekały, drugie po tych śpiesznie następowały... W tym stanie rzeczy niepodobieństwem było zajść drogę w Wilnie zbawcy naszemu i złożyć u tronu jego winny hołd wdzięczności i uszanowania. Lękając się zaś, żeby rejterujące się wojska, znalazłszy mnie w domu, nie zabrały z sobą (jak wielu z moich współobywateli), postanowiłem z żoną i dziećmi zjechać na Białoruś do siostry mojej i tam na ustroniu czekać, póki te tłumy nie przejdą, które przed sobą niosły postrach, a za sobą zostawiały pożogi i zniszczenie. Zaledwie stanąłem na miejscu, kiedy oddziały francuskie z niepojętą szybkością przybyły do Mohylewa, pod komendą generała Davoust, a za nim wraz korpus polski pod dowództwem księcia Józefa Poniatowskiego... Obywatele guberni mohylowskiej przedsięwzięli wysłać delegacją do cesarza i do tej mnie wybrali, dodawszy w koleżeństwie pułkownika Kirkora, szambelana Sobańskiego, marszałka Krogera i Gordziałkowskiego. Wybrawszy się w podróż, znalazłem cesarza w Smoleńsku 18 sierpnia 1812 roku, w momencie, kiedy to miasto po krwawej batalii opuszczone zostało przez wojsko i mieszkańców, a w poniedziałek, to jest 24 sierpnia, na audiencji u Najjaśniejszego Cesarza miałem następny głos." Przemówienia tego nie podajemy, znane ono powszechnie. Zawierało powitanie i gorącą prośbę o opiekę, o byt, o niezależność.
    Czy wielki wojownik przypomniał sobie w oboźnym swego rywala nie wiemy, dość, że wdzięcznie przyjął jego przemowę, a nawet kilku uprzejmymi zaszczycił słowy. A kilka słów z ust półboga znaczyło tak wiele! Toż królowie w przedpokoju cesarskim czekali na takich słów kilka całe prawie tygodnie i doczekać się ich nie mogli.
    Przypomnieć tu atoli potrzeba, że daleko wcześniej, bo 1 lipca,, rozkazem danym w głównej kwaterze w Wilnie utworzona została komisja tymczasowa rządu litewskiego. Najwyższą ową magistraturę składało pięciu członków, a w ich liczbie i Karol Prozor. Nie mamy zamiaru przytaczać tu jej czynności, bo blado, bezbarwnie występuje na tle ówczesnym, tak jaskrawo oświeconym łuną pożarów. Była ona czczą tylko formułką: militaryzm bowiem panował wszechpotężnie i w jego ręku spoczywała dyktatorska władza. Członkowie komisji rozpłynęli się po kraju, aby o ile można pośredniczyć w stosunkach między ziemianami i zbyt wymagającymi dowódcami francuskimi — i w tym ich zasługa. Prozor wrócił do Mohylewa, witał i podejmował gości nadsekwańskich.
    Mimo woli przychodzi nam zaznaczyć fakt jeden, choć do życiorysu oboźnego nie należy. Miasto całe przystroiło się uroczyście, w przybyszach widziano zbawców, modlono się po kościołach za pomyślność oręża francuskiego, składano dziękczynienie Bogu za niedawny tryumf. W liczbie innych modlił się publicznie prawosławny arcybiskup Warłaam Szyszacki i winszował Polakom protekcji tak potężnego pana, w przemówieniu pełnym cytatów z Pisma świętego. A przecie, przed dwudziestu kilka laty, tenże sam Warłaam był skromnym parochem na kresach ukrainnych i kiedy w roku 1789 sejmujące stany postanowiły, aby księża dyzuniccy złożyli przysięgę wierności Rzeczypospolitej i królowi, Szyszacki zaprotestował i uciekł do Rosji. Synod, pamiętny tej jego odwagi cywilnej, wyniósł go wkrótce na wysoką godność archireja. Widocznie, że z infułą osłabła w nim i energia: bo po przybyciu Francuzów nie tylko że się modlił za nich, ale poddanym został nowego władcy, za co po skończonej wojnie, pozbawiony godności arcybiskupiej, umarł na wygnaniu w jednym z wielkorosyjskich monasterów. Pozował na męczennika w młodości, a został nim dopiero w wieku podeszłym! Nie usłuchał rady oboźnego, który namawiał go do wyjazdu za granicę i po odwrocie wielkiej armii sam za nią podążył do Paryża. Około roku 1814 znowu spotykamy oboźnego na Polesiu, w Chojnikach. Zagrzebał się na wsi i nie opuszczał jej już, proponowanych sobie urzędów w nowej organizacji nie przyjął, nie wierzył bowiem i w jej trwałość, i. w szczere chęci rządu.
     Po ośmiu latach, w lipcu 1824 roku, wyruszył w podróż do Włoch wraz z żoną, która pragnęła poznać piękną Italię. W Mediolanie dowiedzieli się o zgonie cesarza Aleksandra, o rewolucji grudniowej, wreszcie o tym, że oboźny wplątany jest do sprzysiężenia Krzyżanowskiego podpułkownika artylerii. Zaniepokojony pośpieszył do kraju, ale ledwie trzy tygodnie pozwolono mu odpocząć w domu. Wywieziony do Mińska, potem do Warszawy, z Warszawy do Petersburga, znowu do cytadeli nad Wisłą, znowu do Petropawłowskiej fortecy nad Newą, trzy prawie długie lata pod kluczem najniewinniej spędził.
    Biedna żona nie mogła znieść tego ciosu. Osiadła w Brześciu, aby być bliżej małżonka, do stolic obu zabroniono jej wjazdu i tutaj 4 marca 1828 roku „porzuciła ten świat pełen gwałtów i niesprawiedliwości". Umierając, pragnęła zapewnić spokój staremu przyjacielowi, testament więc, sporządzony jeszcze w roku 1801, opatrzony licznymi kodycylami, zawierał dość długą litanią zapisów dla służby. Córce generałowej Błeszczyńskiej, wyznaczyła 200 000 złp., synowie dwaj mieli sobie wydzielone schedy, mężowi zaś zapewniła 1500 000 złp.
    Prozor dowiedział się w więzieniu o ciężkiej stracie. „Najsmutniejszą tę wiadomość pisze w notatce oznajmiono mi gwałtownie w Warszawie trzeciego dnia. Chciano bowiem, żebym kielich goryczy do dna samego wychylił i ten ciężar nieszczęścia większym uczynić... Bez przyjaciół, bez pociechy, zamknięty między czterema murami, wyznaję, że ledwie małym punktem od rozpaczy byłem przedzielony, szukałem tylko pomocy w Najwyższej Opatrzności..."
    Nieszczęścia zaczęły oddziaływać na zdrowie. Oboźny pisał z więzienia Petropawłowskiego list do cesarza Mikołaja, prosząc w nim nie o łaskę, ale o sprawiedliwość. Cesarz kazał więźnia do wygodniejszej przeprowadzić celi, pozwolił przechadzki używać po wałach i zapewnić go polecił, że się wkrótce jego żądaniu uczyni zadość. Dopiero jednak-4 marca 1829 roku został Prozor uwolniony, ale jakże zmieniony i znękany! „Wyszłym z więzienia pisze zalecono, żeby dłużej nad trzy dni nie bawili w Petersburgu; mnie jednemu, ponieważ postrzeżono, że byłoby niebezpieczeństwem ruszać w podróż, pozwolono do wyzdrowienia zostać: mieszkałem więc trzynaście tygodni, pókim cokolwiek sił nabył." W końcu czerwca wyruszył do Chojnik wraz z starszym synem Władysławem.
     Siły sterane nie wracały, oboźny zabrał się więc do zbudowania grobu familijnego. I stanął skromny sarkofag ona usypanym kurhanie: w nim spoczęły zwłoki ukochanej żony, obok niej miejsce zostawił dla siebie. Z gorączkową skwapliwością krzątał się około tej roboty. „Przy trumnie małżonki, jak sam pisze, złożona jest flaszka kryształowa, hermetycznie zamknięta, w której znajduje się dukat, dwuzłotówka i pismo na pargaminie, ręką moją kreślone, z podpisem wielu przytomnych natenczas obywateli." Dokument ten zawiera pochwały zgasłej małżonki. Jeszcze jedno należało zrobić ułożyć testament, jakby rodzaj wyznania wiary. Sumę zapisaną mu przez żonę przekazywał Prozor dzieciom, własnych posiadłości nie miał, wszystkie pochłonęła rewolucja Kościuszkowska. „Ogromny ekspens, jaki ponieśliśmy w czasie tych krwawych zapasów, był uczyniony z sprzedaży majątków tych, jakie wziąłem z łaski i dobroci najukochańszego ojca mego." Dalej szło kilka drobnych rozporządzeń i takie zakończenie: „Nie zostaje mi zatem, jak przechodząc na tamten brzeg wieczności, was wszystkich wraz z wnukami i wnuczkami moimi najczulej pożegnać. Wznoszę ręce do Pana Przedwiecznego, żeby oka najwyższej swej opatrzności z was nie spuszczał; żeby was w każdym momencie życia waszego błogosławieństwy i łaskami swymi obdarzał. Proszę was, żebyście tych, którzy mnie zaszczycali, z honorem dla mnie, przyjaźnią swoją ode mnie pożegnali... A kiedy wiatr powiewać będzie chwasty nad grobem matki waszej i moim, jeżeli wtenczas przypomnicie sobie o nas, dość nagrodzeni będziemy za nasze około was prace i starania."
    Testament napisany w maju 1831 r., sarkofag stanął w rok potem. Ale oto jednocześnie, choć powoli, stopniowo, oboźny zaczął dawne odzyskiwać siły. I znowu niepożyty, energiczny, siedemdziesięcioletni starzec stał się tak rześkim, jak był nim, kiedy go do więzienia pochwycono. Rozpoczął trzeci okres życia, z młodzieńca mąż doświadczony, z męża doświadczonego, patriarcha! Wszystkie bole przeszłości, wszystkie zawody jakby wieko niepamięci pokryło; do umarłych a bliskich nie tęsknił, bo się spodziewał, że prędko wobec nich stanie; dla świata miał słodycz i pobłażliwość, jaką mają tylko ludzie, którzy wiele cierpieli sami. Umysł trzeźwy zachował do końca, lubił dziatwę przede wszystkim, rad opowiadał swoje przygody, zawsze je opromieniając słodkim humorem i tym dowcipem, jakiego już nawet tradycją zatraciliśmy dzisiaj. Wielbiono oboźnego powszechnie; jak dąb poważny stał on pośród późniejszych pokoleń, przypatrujących mu się z podziwem, że nieustanne pioruny powalić i skruszyć go nie zdołały.
     I lat kilkanaście jeszcze przepędził wśród ciszy puszcz poleskich, jako widome ogniwo, łączące przeszłość z przyszłością. Młodzieży prawił o sławnych i niesławnych hetmanach, o reformatorach i twórcach ustawy majowej, o jej przeciwnikach, o tułactwie i opatrzności, która pośród burzy życia nieustannie nad nim czuwała.
     Zgasł spokojnie w r. 1840*. Cała prowincja zbiegła się dla uczczenia zmarłego. Rówieśników pośród tych tłumów smutnych nie było. Rzucając garść ziemi na wieko trumny, powtarzali obecni ze łzą w oku i ciężkim westchnieniem ostatni!
     Tak, ostatni był to człowiek, którego życie plotło się pośród wielkich wydarzeń i wstrząśnień głębokich. I losy jego dziwne. Rurykowicz, skromny ziemianin, faworyt Poniatowskiego, ulubieniec narodu, wysoki dygnitarz, przyjaciel i towarzysz Kościuszki, potem tułacz, rywal Napoleona, przyjmujący go uroczyście w rodzinnej Litwie, więzień w końcu a zawsze od początku do ostatniego tchnienia obywatel bez skazy.

* Памылка; на самой справе у 1841 г. (С. Б.)

Вход на сайт
Поиск
Календарь
«  Апрель 2024  »
ПнВтСрЧтПтСбВс
1234567
891011121314
15161718192021
22232425262728
2930
Друзья сайта
  • Официальный блог
  • Сообщество uCoz
  • FAQ по системе
  • Инструкции для uCoz
  • Copyright MyCorp © 2024